wtorek, 9 kwietnia 2013

Celebracja kultury rowerowej na przykładzie wyścigu Paryż-Roubaix.


      W ostatnią niedzielę zebraliśmy się w klubie Artefakt by celebrować kulturę rowerową. Takie rytuały bardzo mi się podobają, widziałem wiele zdjęć w internecie świadczących o tym że zdrowi amerykańscy hipsterzy tak właśnie postępują. Nie miałem wątpliwości co do tego że jest to słuszna droga. Była niedziela, dzień który wyznawcy pewnego srogiego pustynnego bóstwa zwykli święcić. Sprawa więc była niejako ułatwiona. Bo znów była niedziela.




    Jak zawsze już początek był na Boyu. I to jest piękne, bo krakowskie ostre koło zaczęło się poniekąd na boju (chociaż właściwie to powinienem powiedzieć że krakowskie ostre koło wysiadło z pociągu relacji Gorzów-Kraków). Zatem zaczynając wszelkie wyścigi w tamtym miejscu na Plantach niejako odtwarzamy pradawne początki w sposób symboliczny, w formie rytuału. Poniekąd. Antropolog jakby się uparł to tak by to opisał znajdując pewne analogie do najstarszych form magicznych ludzkości. A że było nas raczej mniej niż dziesięciu - wszystko to przypominało pewien zakazany kult oddający cześć plugawym bóstwom ostrego koła.




krakowska sztuka ludowa z niemieckiego śmietnika wyrosła:


Lokalny kult i obowiązkowy w takich momentach element od Rapha


Tutaj dwa wyścigi na jednym zdjęciu. U nas finisz odbył się długopisem po manifeście.


    Skoro już o pradawnych początkach, to tęsknimy trochę za czasami gdy super pożywieniem  dla kolarzy były pęta kiełbasy i alkohol. Gdy naukowcy bezczelnie uprawiali pseudonaukę pod sztandarem najwyższych standardów akademickich. Może i średnia na Paryż-Roubaix wynosiła wtedy jedynie 28,124 km/h ale za to duch pionierski nieskrępowany przepisami UCI był wielki.

    Z Boya ruszył krótki alleycat po krakowskich brukach. Wystartowało czterech herosów.





 Maciej Olej wprowadził pewną innowację startując wyścig bez godzinnego opóźnienia co zapowiada nowy możliwy trend.




    Meta była w Cafe Artefakt i tam też w komfortowych warunkach mogliśmy już rozpocząć właściwą celebrację. Która to miała wspólnego z mszą świętą że w pewnym momencie zrobiła się potwornie nudna. Realizatorzy błyskawicznie zareagowali na spadek słupków oglądalności , przekazali informację do dyrektorów ekip (epic)  którzy natomiast przez radio polecili tzw. pomocnikom jadącym na końcu wypierdolić się w widowiskowy sposób. I wtedy zrozumiałem po co są owi pomocnicy i dlaczego tylko najlepsi mieli specjalne opony i sprzęt do jazdy po bruku. Bo reszta miała robić kraksy dla sponsorów. Tak sobie z nudów wymyślałem.


    Zrozumiałem też głęboką ejdetyczną więź łączącą kolarstwo szosowe z espresso. Gdy już zasypiałem z nudów oglądając wyścig - ordynowałem sobie espresso u miłej dziewczyny za barem i już następowało ogólne pobudzenie.



Patrzyłem się wtedy na estetyczne rowery zawodników co wywoływało u mnie gorączkę rywalizacji i przypominało że mam siodełko które mojego Orłowskiego zmienia powoli w parcha, jak nowotwór toczący zdrowe silne ciało.

Mówi się że kto byłby w stanie w pełni świadomie przeżyć mszę świętą, każdy jej element  (przeistoczenie itd.) ten by oszalał. Bo tak niesamowite rzeczy tam się dzieją.



Bo chleb staje się ciałem Boga a wino krwią itd. Mówił mi to chyba kolega schizofrenik ale faktycznie, może tak być że świadome przeżycie tego co się niby dzieje  na mszy byłoby potężnym przeżyciem. Bo gdy spojrzysz po twarzach parafian to jakoś nie widać szczególnej ekscytacji. Nuda.

Dokładnie tak samo miałem z wyścigiem bo bruku. Nuda a pod nudą schowane przeczucie doniosłości tego na co patrzę (swoją drogą, niezła definicja medytacji zen) Kiedyś oglądanie wyścigów mnie wzruszało, mocno. Nie umiem wytłumaczyć dlaczego, ale resztę transmisji spędziłem na szukaniu w sobie tego pierwotnego wzruszenia, zachwytu nad tytanicznym wysiłkiem zdrowych ludzi gnających w szaleńczym pędzie po brukach Francji.



I wtedy mi się podobało. O ile na msze świętą katolik ma obowiązek przychodzić (opuszczenie tejże jest grzechem ciężkim)  o tyle na transmisje wyścigu przyszedłem sam z własnej woli.



Przeto przestałem obczajać rowery kolegów (kapelusze sąsiadek) i w nabożnym skupieniu wywołałem w sobie pierwotnego ducha który kiedyś kazał mi wsiąść na rower i cisnąć, ducha którego urodziny obchodzimy w dni takie jak ten.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz