niedziela, 10 listopada 2013

Rapha Soap - recenzja

Jeżeli chce się zobaczyć cały świat nie trzeba koniecznie odbyć długiej podróży. Wystarczy wejść na bardzo wysoką górę. Od zawsze ludzie udawali się na samotne wędrówki w niedostępne szczyty by spotkać tam bóstwa. Celebryci wszelkich mitologii upodobali sobie te elitarne podniebne kluby z naturalną selekcją na bramce. Olimp, góra Karmel, Black Hills. 



Stąd też może płynąć metafizyka długich epickich podjazdów. Nieświadomie widok peletonu wjeżdżającego w rozrzedzonym powietrzu na szczyt może wywoływać w nas skojarzenie z natchnionymi wieszczami w milczącej procesji wspinającymi się na spotkanie z bezimiennym bóstwem gdzieś w Himalajach.




I tak krok po kroku, od skojarzenia do skojarzenia aż do kostki mydła. Rapha Soap - mydło marsylskie z kompozycją ziół z Mont Ventoux. Morderczej Góry.


Tom Simpson
1937, Easington - 1967, Mont Ventoux

Simpson na rauszu, pokrzepiony alkoholem i amfetaminą niczym postmodernistyczny szaman na swoim ostatnim rave'ie. Wyzionął ducha cisnąwszy podjazd. Co to był za bal. Jak może wyglądać człowiek na amfie zapitej wódą jadący w wielkim wyścigu pod wielką górę? Dokładnie tak:


Więc zioła z Mont Ventoux jak Maki na Monte Cassino. Zamiast rosy piły lubrykanty Campagnolo, pot kolarzy i chłonęły pranę którą wypromieniowały mięśnie herosów. A teraz ktoś zrobił z tego mydło. Mydło jak z Vernichtungslager. Mydło po które schylają się kolarze amatorzy z KS Stodoła.  Mydło tak naładowane sensami, tropami. Tak bardzo że nie wiedziałem co z nim zrobić gdy otworzyłem paczkę od Raphy. Przecież to niemal relikwia. Nie mam jednak zbyt dużego doświadczenia z relikwiami. 

Włożyłem więc ten piękny pachnący pakuneczek do  biblioteczki w której gromadzę dzieła okultystyczne wszelkich epok. I tak za każdym razem gdy otwierałem szafkę by sięgnąć po tę czy tamtą starą księgę uderzała mnie tajemnicza ziołowa woń. A węch to starożytny zmysł, skojarzony z najbardziej prymitywnymi formami życia. Receptory węchowe podpięte są do takich części mózgu które nawet nie zdają sobie sprawy że gdzieś tam, daleko w górze istnieje jakieś Ja.  I w tym kontekście mydło Raphy spełniało się świetnie - przez dwa lata drażniąc moją ambicję. Aż przeprowadziłem się i zniknęła zamykana biblioteczka. 

I wtedy - o wszyscy bogowie peletonu! Postanowiłem rozerwać to fikuśne opakowanie. Czułem się w tamtym momencie jakbym otwierał stuletnią butelkę whiskey albo zapieczętowany grobowiec faraona. Ale musiałem sprawdzić co to mydło jest tak naprawdę warte. Bo mydło za 40 złotych musi coś sobą reprezentować. 


unboxing

Zawinięte było w papier stylizowany na  mapę okolic Mt. Ventoux. Ma to w sobie coś z prastarej francuskiej tradycji sprzedaży ryby zawiniętej w gazety. Pierwsze wrażenie - zapach szarego mydła. No nie tym pachniała biblioteczka przez ostatnie dwa lata. Zaskoczenie. Krótkie dochodzenie i już wiem że to dobrze. Bo nasze szare mydło to bliski krewny mydła marsylskiego. Że wszystko jest w porządku, że jest to bardzo dobre klasyczne mydło. W porządku. Są więc stare dobre mydła. Eleganckie i lekko staroświeckie w tym najlepszym tego słowa znaczeniu. Ponadczasowe. Tak samo jak są piękne stalowe ramy i niskie koła na szytki. Zrozumiałem. Podoba mi się to. Przyjąłem. W dobie kolorowych fikuśnych tubek pełnych żeli do mycia twarzy z inteligentnymi nanocząsteczkami  to mydło jest jak brzytwa, klasyczne golenie i praca rąk.

Nadszedł więc w końcu czas na field test. Umyłem twarz i stwierdzam - to najlepsze mydło jakiego kiedykolwiek używałem. Ładnie się pieni, piekielnie szczypie w oczy i skóra je lubi. Używam go od niedawna więc trudno mi powiedzieć na jak długo wystarczy taka kostka. Internet jednak pełen jest ludzi piejących z zachwytu nad jego długotrwałością .  To wszystko skłania mnie do stwierdzenia że jednak wydanie 10 euro na niedużą kostkę jest świetnym interesem. Zadziwiające ale tak właśnie jest. Pamiętajcie o tym gdy będziecie szukać wyjątkowego  prezentu dla rowerzysty. 


2 komentarze: