poniedziałek, 22 lipca 2013

Jak góra z ostrokołowcem rozmawiała

To jest historia prawdziwa i synkretyczna. 
Kulty przyrody wierzą  że w kamieniach i rzekach mieszkają duchy. W drzewach, w górach. W krajobrazie (mistyka Blut&Blues) I nie są to duchy abstrakcyjne ale jak najbardziej rzeczywiste tak jak rzeczywiste są głosy w głowie szaleńca.  , Zakładano nawet że w człowieku pomieszkuje Duch o którym człowiek nie wie, a Duch też o człowieku niekoniecznie. Sytuacja jak z tych  filmów gdzie na końcu się okazuje że bohaterowie są duchami którym tylko się wydawało że żyją. Jak to u Leśmiana  -

cisza ciszy nie słyszy, czas nie czuje czasu (klik!)

Zaczęło sie od ostrokołowego zen. Bo wtedy jeszcze nie wiedizeliśmy że duch jest wszędzie ale w nas najbardziej. Było zen. Ostrokołowe zen. Ale zen to nie tylko surowa estetyka i białe opony. Nie tylko "pusta kierownica". Zen to taka odmiana buddyzmu która zaczela się gdy razu pewnego Budda zebrał swoich uczniów by udzielić im lekcji. Usiedli w milczeniu i czekali na słowa mistrza. A ten bez słowa pokazał im tylko kwiat lotosu i

uśmiechnął się. Jeden z uczniów też sie uśmiechnął i to był zen, pierwszy przekaz "z jaźni do jaźni". Bardzo to było interesujące. Też bym tak chciał też tak chcieliśmy kto by nie chciał. Co mnie kurwa nieopalone skarpety moga obchodzić gdy takie perspektywy odkrywa przede mną świat?
 .

Pewnego dnia jechaliśmy więc pod górę. Św. Krzysztof od Akcydensu i Św. Jan Analogon. Bo wtedy funkcjonowaliśmy jako święci, męczeństwo jakim było przyswojenie europejskiej tradycji ontologicznej w dwa tygodnie wyniosło nas na ołtarze. Sami się wynieśliśmy - jak Napoleon, wjechaliśmy do nieba na ostrych kołach. Taki był duch epoki. 

Jechaliśmy więc pewnego dnia w świetym lesie krakowskim, jednym z tych miejsc które były świete na długo zanim natarczywi akwizytorzy chrześcijaństwa dokonali spustoszenia w tutejszym krajobrazie duchowym.

Jechaliśmy pod górę przez las , my- niewinni czarodzieje. Ciśnęliśmy, a góra rosła i rosła. Zsiąść i prowadzić rower pieszo to był jakiś nonsens więc powoli mozolnie zygzakiem którego znaczenia już nikt nie odczyta wspinaliśmy się w czerwcowym słońcu.

Jedziemy więc pod górę a góra rośnie, i przychodzi taka chwila w której nachylenie, jej stromość osiąga poziom absurdalny. My dalej zgodnie cisnąć w korby rezerwy, opary już sił witalnych spojrzeliśmy  na siebie i widział jeden w oczach drugiego że wie co myśli pierwszy, lustro w lustro spojrzało i wybuchnęliśmy śmiechem który długo jeszcze odbijał się echem w kazamatach naszej podświadomości. Doprowadzone do absurdu nachylenie asfaltu było dla nas jak kwiat zen w milczeniu ukazany uczniom przez Buddę.

Według legendy zen (zwany też przekazem "z umysłu do umysłu" lub "bezpośrednim wskazaniem") był jednym z wielu tzw. "zręcznych środków" mogących wyprowadzić praktykujących z iluzji ku oświeceniu, (czytam więcej)


Tak to góra zręcznie udzieliła nam nauki. Duch góry - jak kradnący dzieci Budda z pieśni Goethego

. W tym mariażu volkismu (bo krajobraz), buddyzmu i ostrego koła zaznaliśmy Nienazwanego. Na chwilę człowiek spotkał Ducha a Duch człowieka - obydwoje jednorako tym nieoczekiwanym spotkaniem zdziwieni. I to potem przyniosło pewne niespodziewane odruchy które wydał się nam ezoterycznym faszyzmem ostrokołowo mesjańskim. Faszyzmem, bo góra była naszym Ducze, Buddą, Księżycem.

Panika, ruch paniczny - Pan jest moim pasterzem. Patrzcie jakie to wszystko jest dziwne. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz